GALICJA 1914-1915 – zapiski korespondenta wojennego
W dniu 19 stycznia 2012 roku zostaliśmy zaproszeni przez Pana Róberta Kissa – Ambasadora Węgier i Pana dr Jánosa Tischnera – Dyrektora Węgierskiego Instytutu Kultury w Warszawie do Ambasady Węgier na uroczystą promocję książki Ferenca Molnára „Galicja 1914-1915” zapiski korespondenta wojennego. Książkę na język polski przetłumaczył węgierski dziennikarz, historyk, wykładowca i dyplomata Ákos Engelmayer. Książkę wydano pod honorowym patronatem Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Pana Bronisława Komorowskiego oraz Prezydenta Węgier Pana Pála Schmidta a także Marszałków Województwa Małopolskiego i Podkarpackiego.
Ze strony naszego stowarzyszenia w warszawskiej uroczystości udział wzięli członkowie honorowi: Pan Ambasador Róbert Kiss, Radca Ambasady Pan Imre Molnár, dziennikarz, tłumacz i publicysta Pan Tadeusz Olszański, były Ambasador PR na Węgrzech, pisarz i publicysta Pan Grzegorz Łubczyk oraz profesor Kazimierz Starowieyski. Krośnieńskie Stowarzyszenie Portius reprezentowali: Andrzej Kołder i Zbigniew Ungeheuer. W uroczystej promocji książki Ferenca Molnára udział wzięli znani politycy, dyplomaci a także profesorowie warszawskich uczelni, korespondenci wojenni i liczna grupa Warszawiaków.
Po części oficjalnej głos zabierało wielu uczestników spotkania. Wśród nich byli i tacy, którzy pamiętali warszawskie kontakty polsko – węgierskie z okresu ostatniej II wojny światowej.
Dla nas Krośnian, książka ta ma wielką wartość, gdyż jej autor w swojej wojennej korespondencji opisał miasto Krosno i wydarzenia związane z wyzwoleniem go z okupacji rosyjskiej przez węgierskich żołnierzy. Było to w czerwcu 1915 roku.
Oto fragment książki Ferenca Molnára „ Galicja 1914-1915” opisujący wyzwolenie Krosna:
Krosno, czerwiec 1915
Krośnie zatrzymaliśmy się w południe na chwilę, ale tej chwili nie sposób zapomnieć,
Miasto zbudowane jest na wzgórzu; w miejscu gdzie stoję, kilka domów po lewej zostało zburzonych i dzięki temu roztacza się przede mną widok ku dolinie, na niekończące się pola. Na owych polach je obiad trzy tysiące jeńców rosyjskich. Wiem, ze trzy tysiące, bo mi to powiedziano. Stojąc w upale w południe, widzę tylko bezkres pokryty tysiącami dużych, ciemnobrunatnych gąsienic. Kolor rosyjskiego munduru zlewa się z barwą zdeptanego pola tak, że nie dostrzegam ani kawałka wolnej ziemi – całe pole roi się od siedzących, kucających, leżących i klęczących ludzi; robią wrażenie grudek będących w nieustannym ruchu. Widok ten jest wspaniały, a jednocześnie odrażający. Zdaje się, jakby dolina usiana była nieprzeliczonym mrowiem robaków wielkości człowieka, które bez ustanku pełzają obok siebie, po sobie, miejscami zbijając się w ruchliwe kłębowisko. Z tych kłębowisk unosi się dym, tam gotuje się dla nich obiad.
Gdy tak stoję spoglądając w dół, za moimi plecami wznosi się ku niebu potężny chór kobiecych i dziecięcych głosów. Towarzyszy mu niemilknące ani na chwilę niezłomne i ostre bicie dzwonów. Całe miasto, powietrze i niebo wypełnia się lamentem chóru, któremu wtórują dźwięki organów. Brama kościoła jest otwarta, to właśnie z jego wnętrza płynie śpiew. Nad tym dzwony – dźwięczą cienko, rytmicznie, szybko i nagląco, jakby na trwogę. W chórze, co pewien czas słychać piskliwe głosy dzieci. Południowe słońce praży niemiłosiernie. Wydaje się, że od tego można dostać gorączki.
Wszystkie domy wokół mnie pozbawione są dachów i okien. Sterczą, wydzielając smród spalenizny – dziwny, ciepły, cuchnący oddech przypalonego drewna, skóry, tkaniny – trudno to wytrzymać. Chór i dzwony usiłują się wzajemnie przekrzyczeć, jak gdyby chciały być usłyszane przez Boga, jakby lamentowały oddzielnie nad każdym spalonym domem, nad każdym zabitym człowiekiem.
Przy dźwiękach dzwonów i falującego śpiewu idą rosyjscy jeńcy. Skręcają obok mnie w kierunku pola, do tamtych. Jednocześnie pojawia się długa kolumna małych rosyjskich karabinów maszynowych na kółkach. Te obrzydliwe, zwyrodniałe działa wyglądają jak małe, złośliwe pieski.
Nie możemy jechać dalej, bo w kierunku frontu po tej samej drodze, która idą Rosjanie, pędzone są konie. Teraz wszystko ginie w kurzu: idąca pod bagnetami masa jeńców, rozciągnięte tabuny koni, a między nimi grzechocząca kolumna karabinów maszynowych – i przez gorący obłok kurzu, jak przez zasłonę widzę trzytysięczny tłum w dolinie, który nagle powstaje, ta masa ludzi, ta mrowiąca się zdobycz wojenna porusza się w tej chwili za wypalonymi domami, a obrazu dopełnia piskliwe i nieprzerwane współzawodnictwo błagalnego chóru i przerażonych dzwonów. Przy tamtych domach stoją ranni z obandażowanymi rękami, głowami, przez jedną z chustek przesącza się świeża krew. Czuję, że stoję w środku krwawego serca wojny, między dymiącymi domami, w kurzu wzbijanym przez spłoszone konie, z lamentliwym śpiewem podeptanego narodu i biciem dzwonów w moich uszach i mózgu. Obok tysiące maszerujących do niewoli wrogów, przede mną nasi zakrwawieni żołnierze – i to wszystko na wyszczerbionej przez zburzone domy ulicy, w mieszaninie hałasu, kurzu, upału, smrodu spalenizny, krzyku jeźdźców i szumu tysięcy jeńców przygotowujących się do wymarszu. Nad tym wszystkim góruje nieustanny i płaczliwy chór dzieci oraz nieprzerwane bicie dzwonów. Jakby tych rzeczy nie można było rozdzielić, jakby różnorodne głosy, postacie, zapachy, ruch, upał nie były niczym innym, jak samą burzą wojny, która przelewała się tu za wrogimi armiami, w tym samym kurzu, który wzbijali atakujący. W tym momencie na małej wypalonej uliczce obecne jest wszystko: krew, kurz, ogień, konie, niewola, bagnety, płacz do Boga i wrzask pędzonych do niewoli wrogów, bicie dzwonów, dymiące ruiny, śpiew dzieci, stające dęba konie, przekleństwa jeźdźców – już nie potrafię określić, czy trwało to pół godziny, czy może trzy minuty, bo teraz, gdy ustało, wydaje się, jakby była to jedna chwila. Nie można jej zapomnieć. Chwila, podczas której zobaczyłem jeńców rosyjskich spożywających obiad w Krośnie.